poniedziałek, 30 marca 2020

Projekt: "Przyszłość".


25. Koledzy grali w kółko i krzyżyk.

W ostatnich ławkach koledzy grali w kółko i krzyżyk, spali bądź jedli drugie śniadanie. Efekt był taki, że albo to rozumiałeś i sam potrafiłeś to ogarnąć, albo kombinowałeś, pisząc ściągi i zrzynając na wszystkie możliwe sposoby.


Kiedy w pojawiłem się w świadomości siebie samego sprzed lat, byłem jak doktor Jekyll i pan Hyde, to znaczy nie w sensie negatywnym, nikogo nie zabiłem, na nikogo się nie rzucałem z pięściami, przynajmniej do tej pory. Byłem po prostu w połowie osobą z dzisiejszych czasów, a w połowie kimś z przyszłości. Doktorem Jekyllem był ten młody chłopak, a pan Hyde reprezentował mnie, dojrzałego mężczyznę. 
Doktor Jekyll i nie wiedział zbyt wiele o istnieniu pana  Hyde’a. Nie miał pełnego wglądu w jego osobowość. Czuł tylko jego obecność w sposób dość bliżej nieokreślony. Nie mógł jednak skojarzyć tego z żadną konkretną postacią. Natomiast pan Hyde mógł rozpoznać zarówno siebie samego, jak i swojego nosiciela, osobę, w której się znajdował. Dawało mu to pewną przewagę i stawiało w roli przewodnika. W rzeczywistości sprawiało to takie wrażenie, jakbym siedział za sterami doskonale skonstruowanego awatara i przy pomocy odpowiednich instrumentów, w sposób dość dyskretny kierował jego poczynaniami. 
Kiedy się tam pojawiłem i spojrzałem na swoje życie, na siebie samego, stwierdziłem, że wiele rzeczy muszę naprawić. Wiele rzeczy od razu wymagało większej uwagi z mojej strony. Przede wszystkim, miałem bardzo duże zaległości w nauce i musiałem się za to porządnie wziąć. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że maturę, mimo wszystko, zdam. Jednak wiedziałem też, jakim kosztem się to odbyło i jakie wyniki na końcu osiągnąłem. Skutkiem tego wszystkiego było to, że moja dalsza kariera naukowa zakończyła się właśnie na tym etapie.  
Można powiedzieć, że ten młody chłopak był jak orzeł z podciętymi skrzydłami, jak nie ułożony pies, niepewny, a jednocześnie mało zdyscyplinowany. Wiele spraw, z którymi mógłby sobie bez problemu poradzić, gdyby tylko wierzył w siebie, porostu go przerastało. 
Bałem się szkoły. Z roku na rok było więcej przedmiotów, a program każdego z nich coraz bardziej upakowany. Nauczyciele często nie zwracali uwagi na słabszych uczniów i tempo nauki dostosowywali do tych bardziej bystrych. 
Tak było na matematyce. Pani profesor wchodziła do klasy, brała do tablicy najlepszą uczennicę, która notabene wcale nie potrzebowała tych lekcji, ponieważ sama sobie radziła i rozumiała wszystko, nawet bez nauczycielki. Tak czy inaczej, ona stawiała ją przy tablicy i kazała rozwiązywać jakieś zadanie. Czasem tylko od niechcenia spojrzala w jej stronę, żeby wyglądało, że cokolwiek ją interesuje. Reszta uczniów zapisywała wszystko mechanicznie. Później była z tego klasówka. 
W ostatnich ławkach koledzy grali w kółko i krzyżyk, spali bądź jedli drugie śniadanie. Efekt był taki, że albo to rozumiałeś i sam potrafiłeś to ogarnąć, albo kombinowałeś, pisząc ściągi i zrzynając na wszystkie możliwe sposoby. W każdym bądź razie wiedzy z tego wszystkiego pozostawało tyle, co kot napłakał, a maturę, tak czy inaczej, trzeba było zdać. Matematyka była przecież obowiązkowa. 
Pani profesor była żoną kierownika internatu i wyglądało na to, że ma gdzieś, co robi klasa. Jeżeli ktoś miał zaległości przyniesione jeszcze z podstawówki, nie było szans, aby nadrobił to właśnie teraz. Najlepszym sposobem, aby sobie z tym poradzić, były korepetycje, ale one kosztowały, przynajmniej te, świadczone przez studentów, którzy się ogłaszali w naszej szkole. 
Innym rozwiązaniem było chodzenie do kolegów dla których ten przedmiot nie stanowił żadnego kłopotu. Nie powiem, w naszej klasie była dziewczyna, która za paczkę papierosów potrafiła wytłumaczyć zadania z ostatniej lekcji. Byłem u niej dwa, może trzy razy. Efekt nie był może piorunujący, ale w dzienniku była trójka, a nie balon. 
Oczywiście, na to też trzeba było mieć pieniądze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...