niedziela, 26 kwietnia 2020

Projekt: "Przyszłość".


52. Jak do mamusi. 

Poczuliśmy się tak pewnie, że jakiś czas później w ogóle kanapek do szkoły nie braliśmy. Po prostu wpadaliśmy na drugie śniadanie jak do mamusi. 


Tutaj była duża wanna. Już wyobrażałem sobie te długie posiadówki z książką do rana, która będzie się rozpadała od wilgoci i siebie zasypiającego w ciepłej, pachnącej wodzie. Żadnej kontroli, żadnego wyganiania, bo przecież byłbym u siebie w pokoju. Idealnie, po prostu lepiej być nie mogło. Poza tym, w aneksie kuchennym, znajdował się malutki stolik, przy którym można było zjeść normalne śniadanie. W sumie było tu bardzo fajnie. Co ja mówię? Rewelacyjnie. 
Zgodziliśmy się bez wahania. Oczywiście, nie obyło się bez sporego wysiłku z naszej strony. Podczas kolejnego weekendu, razem z bratem i z kolegą zostaliśmy w internacie, aby zabrać się do pracy. Farba i pędzle były już zakupione i czekały na nas w magazynku. Umówiliśmy się z naszą wychowawczynią, żeby nam to wszystko udostępniła. 
Rewelacji nie było. To była zwykła, biała emulsja. Sami mieliśmy sobie dobrać odpowiednie barwniki. No cóż, to były inne czasy. O takim wyborze jak dziś, można było tylko pomarzyć. Farba była tylko biała i koniec. Do tego cała gama barwników w malutkich buteleczkach, które trzeba było do niej dodać i bardzo dokładnie wymieszać. 
Dla nas, małolatów, było bardzo duże wyróżnienie. Do tej pory nie nikt nie mógł decydować o kolorze ścian w swoim pokoju. Wszystkie były w kolorze beżu i tyle. Tutaj już na starcie mieliśmy wolną rękę, więc poczuliśmy się bardzo docenieni przez kadrę wychowawczą. 
Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak dużego przedsięwzięcia się podjęliśmy. Malowanie, łącznie z zabezpieczeniem wszystkiego folią i gazetami, zajęło nam cały weekend. Mimo to, o efekt mogłem być spokojny. Młodszy brat uczęszczał na kółko majsterkowicza i był tak zwaną złotą rączką. Wiedział, jak się do tego zabrać, żeby wyszło dobrze. 
W poniedziałek pokój był już pięknie wymalowany i przez następny tydzień, przy otwartych oknach, wysychał i wietrzył się. Pod koniec kolejnego tygodnia mogliśmy przenosić już swoje rzeczy. 
Teraz czuliśmy się jak elita. Trzeba przyznać, że było to bardzo wygodne i przytulne mieszkanie, szczególnie że byliśmy jeszcze uczniami. Czuliśmy się, jak u siebie w domu. Praktycznie nikt nam nie przeszkadzał. Wychowawcom nie chciało się tu zachodzić. Niektórzy jeszcze nie wiedzieli, o jego istnieniu. Klucz do tych spornych drzwi zewnętrznych znalazł się w jednej z szafek, więc nie trzeba było nic już kombinować. 
Jak przystało na prawdziwych konspiratorów, nikomu nic nie powiedzieliśmy i, po kryjomu, kiedy nikt nie widział, wychodziliśmy na zewnątrz. Szczególnie było to przydatne, kiedy podczas lekcji, chciało się wyskoczyć  aby zrobić sobie ciepłej herbatki, czy zjeść jakąś kanapkę. 
Poczuliśmy się tak pewnie, że jakiś czas później w ogóle kanapek do szkoły nie braliśmy. Po prostu wpadaliśmy na drugie śniadanie jak do mamusi. Nigdy nie było to dla nas żadnym problemem. Te kilkadziesiąt metrów pokonywało się w dwie minuty. Do tej pory jedynym utrudnieniem była portierka, która siedziała i nie wpuszczała nikogo podczas nauki w szkole. Po wprowadzeniu się tutaj, kłopot został całkowicie pominięty. 
Czas leciał bardzo szybko, a ja zaaklimatyzowałem się, nie tylko w nowym ciele, ale też w nowym miejscu. Kiedy już mieszkaliśmy jakiś tydzień, uświadomiłem sobie, jak bardzo zmieniłem swoją przyszłość. Wszystko zaczynało toczyć się zupełnie innymi torami. To było takie przyjemne, a jednocześnie nieco dziwne. Z poprzedniego wcielenia doskonale pamiętałem, że pokój, był dostał ktoś inny. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...