sobota, 19 lutego 2022

Teresa.

 1. Jak na prawdziwym biwaku.


Patyków i gałęzi było w bród. Trzeba było też je sobie samemu przynieść. Nie zniechęcało to nas wcale. Było jak na prawdziwym biwaku. Ja i moi bracia przyjeżdżaliśmy z daleka, jakby z innego świata, aby spędzić dwa wspaniałe miesiące na nicnierobieniu i zbijaniu bąków. Oczywiście nicnierobienie to pojęcie względne. 


Było lato i trzeba zaznaczyć, było to upalne lato. To była mała wieś położona z dala od cywilizacji, można powiedzieć na końcu świata. Chociaż tak naprawdę wcale nie tak daleko od Warszawy. Jednak i tak było to zadupie. Jedna asfaltowa droga biegnąca przez środek wyznaczała szczyt rozwoju technicznego w tamtej okolicy. Jeden sklep spożywczy, do którego raz dziennie przywożono pieczywo, wyznaczał rytm życia mieszkańców. Szkoły tam nie było. Mieściła się w sąsiedniej miejscowości. Uczniowie zasuwali cztery kilometry przez las. Czasami były to małe dzieci. Aż dziw bierze, że nigdy, o ile dobrze pamiętam, nikomu nic się nie stało. Ja w tym nie uczestniczyłem, bo podstawówkę kończyłem gdzie indziej, ale to już inna sprawa. 

Jak już wspominałem był tam las. W zasadzie otaczał całą wieś. Ciągnął się wokoło. Dla mieszczucha wyglądało to uroczo. Gdzie nie spojrzałeś, tam były drzewa albo gęste krzaki. Tam było więcej drzew niż ludzi, a ludzie żyli cicho, normalnie spokojnie. Czasami tylko wybuchały drobne kłótnie sąsiedzkie o krowę, która wlazła w szkodę. 

Od głównej drogi odchodził piaszczysty polny dukt, po którym jeździły furmanki konne, wozy drabiniaste obładowane sianem a od czasu do czasu ciągniki rolnicze. Każdego dnia, oprócz niedziel, wczesnym rankiem pobrzękując bańkami, jeździł mleczarz. Jego koń sam zatrzymywał się przed poszczególnymi gospodarstwami i zakręcał na końcu trasy, a kiedy było trzeba, przywiózł pijanego pana pod sam dom. 

Na końcu tej drogi, która ginęła za zakrętem w gąszczu zieleni, mieścił się nasz dom. Nic wielkiego. Zwykła drewniana chałupa z małymi oknami. Zresztą jak wszystko w tamtych czasach — małe skromne, ale swojskie i znajome. Po pożarze dostaliśmy go do gminy po dziadku, który zrzekł się go w zamian za dom opieki. Starszy człowiek zmarł tam kilka lat wcześniej. Krążyły o nim różne legendy, że niby zakopał tam jakiś majątek. Jednak anni po dziadku ani po pieniądzach nie było śladu. Tylko nasza liczna rodzina, która starała się zapuścić tutaj nowe korzenie. 

Wszystko to wspominam z rozrzewnieniem i sentymentem. To były piękne beztroskie czasy. Przyroda siłą wdzierała się w nasze życie. Za stodołą rosły grzyby. Żeby zrobić obiad, nie trzeba było chodzić zbyt daleko. Wystarczył jeden krótki spacer, aby przynieść cały sweter borowików czy podgrzybków. 

Nie mieszkaliśmy tu na stałe. To znaczy ja i moich dwóch młodszych braci. Wychowywaliśmy się w Domu Dziecka. Niemniej od jakiegoś czasu co roku spędzaliśmy tutaj wakacje. Rozrywek nie było, a raczej nie takie, do jakich jest przyzwyczajona współczesna młodzież. Do dyspozycji mieliśmy czarno-biały telewizor, który ciągle się psuł i radio, które grające na okrągło. Łazienki też nie było. Wychodek za stodołą. Tak samo jak grzyby. Hahaha… może dlatego tak dobrze rosły. 

Nie powiem, lubiliśmy to miejsce. Po dyscyplinie, jaką mieliśmy w placówce opiekuńczo wychowawczej, dla nas było ono magiczne. Woda była a jakże, w studni. Jak chciało się wykąpać, trzeba było ją nabrać wiatrem i przynieść do domu. Później nagrzać na kaflowej kuchni. Żaden problem. 

Patyków i gałęzi było w bród. Trzeba było też je sobie samemu przynieść. Nie zniechęcało to nas wcale. Było jak na prawdziwym biwaku. Ja i moi bracia przyjeżdżaliśmy z daleka, jakby z innego świata, aby spędzić dwa wspaniałe miesiące na nicnierobieniu i zbijaniu bąków. Oczywiście nicnierobienie to pojęcie względne. Nasz plan dnia pękał przecież w szwach. Wtedy nikt nie myślał o żadnych problemach. Pieniądze i dobrobyt się nie liczyły. Ważne, że byliśmy razem. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...