niedziela, 20 lutego 2022

Teresa.

2. Rodzina była duża.


Rodzina była duża. To rzucało się w oczy. Wokół kręciło się pięcioro dzieci w wieku szkolnym i przedszkolnym. Wszystkie umorusane w obdartych ubraniach, bez butów rozdziawionymi mi buziami biegały za nami jak poparzone. Pomimo tego wszystkiego od pierwszej chwili bardzo je polubiliśmy. Było w nich coś. Kleiły się do każdego, kto przyszedł z pełną ufnością. Szukały ciepła i miłości. Gdyby im na to pozwolić weszłyby na głowę.


W domu się nie przelewało. Matka, która pracowała w szpitalu jako salowa, dorabiała do skromnej pensji, zbierając grzyby i jagody w pobliskich zagajnikach i sprzedając je w punktach skupu, których w tamtych czasach było dość sporo. 

-Mamo, dlaczego ty tak ciężko pracujesz, - spytałem któregoś razu. 

-Synu, jak mus to mus, - odpowiedziała lakonicznie. Co miała powiedzieć. Jednak te słowa pozostały w mojej pamięci do dziś. 

Życie toczyło się sennie, z dnia na dzień. Bez jakichś większych planów. Cały świat zewnętrzny istniał w telewizorze albo w radiu. Któregoś razu oświadczyła, że tego dnia wybierzemy się na jagody razem z jej znajomą z drugiej części wsi. Kiedy nam powiedziała, kto to jest, w pierwszym momencie podnieśliśmy straszny bunt. Dość oględnie znaliśmy tę rodzinę i nie bardzo nam się uśmiechało wchodzić z nimi w jakiekolwiek interakcje. Na dodatek tego dnia było szczególnie upalnie a droga jak dla nas za daleka. Trzeba było pokonać prawie cztery kilometry, brnąc w piachu i kurzu. Zresztą znaliśmy tę kobietę z dość nietypowej strony. W opowieściach matki jawiła się jako czarownica i wiedźma. Oczywiście teraz wiem, ze ona tylko zbierała zioła na łąkach i suszyła je na strychu. Poza tym krążyły plotki, że ich ojciec to straszny pijak i awanturnik. Tak czy inaczej, boczyliśmy się. Tak było, dopóki nie dotarliśmy na miejsce. 

Powiem szczerze, zawsze myślałem, że u nas jest bieda, ale kiedy zobaczyłem warunki, w jakich mieszka właśnie ta kobieta ze swoją liczną dziatwą, zrozumiałem, co znaczy mieć naprawdę przesrane w życiu. Chociaż, z drugiej strony oni w ogóle tego tak nie odbierali. Nie wiem, ale wydawali się być bardziej szczęśliwi od nas. Kromka chleba ze smalcem i kompot z rabarbaru wystarczyły, aby dziękowali Bogu, że w ogóle żyją. 

To, co zobaczyłem, trudno było nazwać domem. “To jakaś kurna chatka”, - pomyślałem zaraz po przyjściu. W ścianach szpary, że palce można było wkładać, niedomykające się drzwi i okna. Wszędzie bałagan, brud, syf. Tak jakby sprzątanie było na ostatniej pozycji do zrobienia. Nawet jak na moje standardy to było stanowczo za dużo. Może dlatego byłem jeszcze bardziej niezadowolony z tej niezaplanowanej wycieczki. Sam zapach przyprawiał mnie o mdłości. No ale cóż mieliśmy wtedy po piętnaście, czternaście lat i cały świat widzieliśmy zupełnie innej perspektywy. Dla nas to była jeszcze jedna przygoda. Przynajmniej tak się później okazało. 

Kiedy już tutaj się znaleźliśmy, nie chcieliśmy tracić całego dnia na jakieś fochy. No bo i po co? Trzeba było się czymś zająć. Nie narzekaliśmy więcej. Po prostu szkoda było na to czasu. Nawet w tym, co zobaczyliśmy, szukaliśmy rozrywki, czegoś pozytywnego. Tacy byliśmy: szczerzy, otwarci i trochę naiwni. 

Rodzina była duża. To rzucało się w oczy. Wokół kręciło się pięcioro dzieci w wieku szkolnym i przedszkolnym. Wszystkie umorusane w obdartych ubraniach, bez butów rozdziawionymi mi buziami biegały za nami jak poparzone. Pomimo tego wszystkiego od pierwszej chwili bardzo je polubiliśmy. Było w nich coś. Kleiły się do każdego, kto przyszedł z pełną ufnością. Szukały ciepła i miłości. Gdyby im na to pozwolić weszłyby na głowę. Czasami musieliśmy mówić stop. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...