czwartek, 25 stycznia 2024

Ostatnie wakacje.

51. Ten wieczór przejdzie do historii.


Pomimo tego dość nietypowego obniżenia terenu, cała część dostępna dla gości, znajdowała się na pierwszym piętrze. Nie było problemu z rozpoznaniem tego miejsca, ponieważ znajdowało się tam ogromne witrynowe okno oraz taras, na który można było swobodnie wyjść, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Lokal nie był pusty, w środku coś już się działo. Przez podwójne grube szkło przenikało rozmyte pomarańczowo-czerwone światło, tworząc nastrojową przyjemną atmosferę.

Jak zdążyłem zauważyć, budynek składał się z dwóch pięter, a właściwie piętra i poddasza, na którym znajdowała się część hotelowa. Jednak nie to było w tym wszystkim najbardziej niezwykłe. Doznałem totalnego olśnienia i zachwytu, gdy zdałem sobie sprawę, że zarówno część tarasu to znaczy poręcze jak i słupki podtrzymujące niewielki daszek oraz cały narożnik oplecione były niesamowicie bujną, na dodatek obficie kwitnącą fioletową wisterią. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. Grube pnącza były niczym żyły na olbrzymiej dłoni śpiącego olbrzyma.

Gdy podeszliśmy bliżej, zauważyłem, że pnącze to opanowało nie tylko tę stronę budynku, ale również całą tylną ścianę oraz pion z drugiej strony. Dom zdawał się być żywą, posiadającą własnego ducha, istotą.

-Och ciociu, - odezwałem się z przejęciem, a moje oczy zrobiły się wielkie jak złotówki, - nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. To miejsce jest bajkowe. Boże, jak tu pięknie!

-Wiedziałam, że ci się spodoba, - odpowiedziała z uśmiechem na twarzy.

Patrzyłem i nie mogłem nasycić moich oczu tym widokiem.

-Ciociu, zakochałem się w tym domu od pierwszego wejrzenia, - powiedziałem z rozrzewnieniem. - Mam wrażenie, że od zawsze należałem do tego miejsca. Jakby ono było moje a ja jego. Czuję się tak, jakbym wrócił do tego miejsca po długich latach nieobecności.

Położyła mi rękę na ramieniu i powiedziała:

-Julian, To wcale nie jest jeszcze koniec wrażeń tego wieczoru. Poczekaj na to, co zobaczysz wewnątrz.

Weszliśmy do środka. Od razu stwierdziłem, że miała rację. Sala, w której się znaleźliśmy, była ogromna i wydawała się znacznie większa, niż sugerowały to zewnętrzne rozmiary budynku. Podejrzewałem, że było to spowodowane specyficznym oświetleniem i jego rozmieszczeniem pod sufitem. Pomieszczenie faktycznie miało imponującą wysokość i przypominało raczej mały kościółek, a punktowe reflektory rzucały smugi światła, które powoli unosiły się w zamglonym przydymionym powietrzu między stolikami. 

Zjawiliśmy się na samą porę. Klub był już pełen gości i panował w nim dość spory gwar. Widać było, że szykuje się wielka impreza. Ludzie siedzieli zwróceni twarzami w stronę sceny, na której obsługa przygotowywała mikrofony i ustawiała nagłośnienie. Jakiś zespół muzyczny stroił instrumenty. Sam ekran do wyświetlania tekstów piosenek znajdował się wysoko pod sufitem i miał ogromne rozmiary. W powietrzu unosił się zapach kawy jedzenia i papierosów. 

W pewnym momencie oświetlenie zmieniło kolor z białego na pomarańczowy i skierowało się w stronę sceny, gdzie saksofonista zaczął grać nastrojowy utwór. Niemniej był to jednak tylko przedsmak tego, co miało nastąpić już za chwilę.

-Raz, raz, raz, dwa, trzy… - z ogromnych głośników zawieszonych pod sufitem rozbrzmiewał głos spikera, sprawdzającego, czy wszystko jest w porządku.

Wszystko wskazywało na to, że ten wieczór przejdzie do historii nie tylko mojej, ale także całego tego miasteczka. Niestety nie wszystko wyglądało tak spektakularnie, jak można byłoby się tego spodziewać. Pewne drobne szczegóły zdawały się psuć cały ten cudowny nastrój. Mimo pozornie i sielankowego i bezstresowego otoczenia ponownie budziły się we mnie niepokojące uczucia i narastała trema. Świadomość, że będę musiał wyjść na scenę przy tak licznej publiczności, wzbudzała we mnie coraz większy lęk.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...