środa, 24 stycznia 2024

Ostatnie wakacje.

50. Doznałem uczucia deja vu.


Ruszyliśmy przed siebie. Już na pierwszy rzut oka widać było, że miejsce to utrzymane jest w sposób bardzo estetyczny. Uliczka zanurzona była w bujnej i zieleni miejskiej, a kwietniki oddzielające ją od chodnika były zadbane i mieniły się kolorami różnorodnych kwiatów. Po lewej stronie ciągnął się rząd drewnianych uroczych butików, pensjonatów i straganów, których frontony i wystawy były podświetlone ciepłym nastrojowym światłem. Po prawej zaś, przy której zatrzymała się nasza taksówka, ciągnął się rząd ciasno zaparkowanych samochodów. Wywnioskować można było, że jest to dzielnica oblegana przez wieczornych imprezowiczów i turystów pragnących nieco mocniejszych wrażeń. 

Choć miasto nie było zbyt duże, zupełnie nie mogłem zorientować się, gdzie znajduje się nasz lokal. Nic, co by go przypominało, nie było widać w zasięgu wzroku. Gdybym był sam, prawdopodobnie poczułbym się nieco zagubiony. Na szczęście ciocia doskonale znała drogę do klubu. Zresztą i tak był już niedaleko. Będąc przy niej, czułem się zrelaksowany, a jednocześnie lekko podekscytowany. Nie mogłem się doczekać tego, co może mnie dzisiaj jeszcze czekać. Wdychałem wilgotne, rozgrzane przez upalny dzień powietrze do moich płuc i z zaciekawieniem rozejrzałem się dookoła.

Chociaż aż tak bardzo nie znałem się na budownictwie, architektura tego miejsca mnie zachwyciła. Drewniane budynki były jakby na siłę upchnięte wzdłuż ulicy, a każdy z nich miał jeden lub więcej balkonów z rzeźbionymi stylizowanymi poręczami tak, jakby to była tutejsza moda. Większość z tarasów obsadzona była kwiatami i różnego rodzaju pnączami, co sprawiało, że całość emanowała sielskim, niezwykle przyjemnym urokiem. Wszędzie wokół można było usłyszeć gwar rozmów, śmiech dzieci oraz trąbienie samochodów. No cóż, nie było się czemu dziwić, w mieście było niezwykle dużo imprez, które właśnie w tej chwili zaczynały się rozkręcać.

Na końcu ulicy, którą szliśmy już od kilku minut, znajdował się imponujący drewniany budynek, który od razu zwrócił moją uwagę. Emanował niepowtarzalnym stylem i tajemniczym urokiem. Choć już wiedziałem, że jest to miejsce, do którego zmierzamy, zupełnie nie przypominał klubu karaoke, ba nawet żadnego innego klubu czy nawet lokalu użyteczności publicznej. Byłem przekonany, że gdybym znalazł się tu w ciągu dnia, mógłbym przejść koło niego obojętnie, nie zauważając go nawet, bądź nawet postrzegając jako zaniedbaną ruderę, nadającą się jedynie do rozbiórki. Jednak teraz w szybko zapadającym zmroku, oświetlony kolorowym czerwono-złotym blaskiem zachodzącego słońca, wydawał się niezwykle pociągający. Sprawiał wrażenie, jakby należał do innego świata. Był po prostu czarodziejski i niezwykle uroczy. 

Wreszcie stanęliśmy pod klubem. Po raz drugi w ciągu tych wakacji, które tak naprawdę na dobre jeszcze się nie zaczęły, doznałem uczucia deja vu. Miałem wrażenie, jakbym nagle przeniósł się do świata baśni Andersena. To było niesamowite. Ten dom żył własnym życiem, miał osobowość i zdawał się do mnie mówić niczym żywa istota. Zdawał się być jak stary fort, dziki i niedostępny, pozostawiony na odludziu, zapraszający w swe progi gości, by poznali jego tajemnice. Sam zdawał się pisać dla siebie niezwykłą historię, która dziś miała się rozegrać.

Wbrew wszelkim przewidywaniom, wejście do środka znajdowało się nieco poniżej poziomu ulicy i żeby się tam dostać, trzeba było pokonać kilka stopni w dół. Podświetlone przymglonym pomarańczowym światłem drzwi, zdawały się zapraszać przybyłych do środka, kusząc niezwykłymi atrakcjami, które mogły tam na nich czekać. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...