piątek, 25 lutego 2022

Teresa.

7. Ciągle sterczący ptak.


Przyszedłem tutaj, bo coś mnie do niej ciągnęło. Ta, oczywiście podniecenie i mój ciągle sterczący ptak. Powiem szczerze, nie mogłem spać, myśląc o niej i wyobrażając ją sobie, jak wchodzi, po tej drabinie. Wyobrażałem sobie, że stoję kilka szczebli niżej, ochoczo zadzieram głowę, niby chcąc jej w czymś pomóc, a tymczasem ostentacyjnie gapię się pod jej sukienkę, nie mając przy tym żadnych wyrzutów sumienia. 

Nie pamiętam, jak szybko ponownie się u nich pojawiłem. Zresztą nie wiem, czy w tej chwili to ma jakieś znaczenie. Może to był tydzień, może trzy dni. Coś koło tego. Muszę przyznać, że trochę dziwne było to miejsce. Oczywiście byłem jeszcze dzieciakiem, czternastoletnim chłopakiem, niewiele wiedziałem o świecie i sam mieszkałem w niewiele lepszych warunkach, jednak to miejsce miało sobie coś, co wzbudzało we mnie szczególne uczucia. Niekoniecznie dobre. Dlaczego więc pojawiłem się tam podobnie? Odpowiedź jest prosta — ona. Ona była tym kimś. Od ostatniego naszego spotkania nie mogłem przestać o niej myśleć. 

To była mała chatka, zaledwie dwie izby. Jedno pomieszczenie miało służyć za kuchnię, drugie stanowiło coś w rodzaju pokoju. Pięcioro dzieci musiało się tutaj pomieścić razem z rodzicami. Spali po dwoje w jednym łóżku. Kaflowa kuchnia ledwie trzymała się kupy. Przez popękane fajerki ciągle sączył się dym, który gryzł w oczy. 

Ich matka była niewykształconą kobietą, mówiącą gwarą. Można powiedzieć taka typowa kura domowa. Kiedy się u nich drugi raz zjawiłem, smażyła placki. Jeszcze teraz na moje twarzy pojawia się uśmiech. Skąd ja to znałem? U mnie w domu placki królowały na stole. Nie ma się co dziwić, to było najłatwiejsze i chyba najszybsze danie do przygotowania przez zapracowane matki. Dzieciaki wyrywając sobie gorące jedzenie, biegały tam i z powrotem. Drzwi były na oścież otwarte. Inaczej by się pozabijały. Zresztą i tak prawie się nie domykały. Przy każdym ruchu skrzypiały, jakby za chwilę miały odpaść. 

To był istny bazar. Dziewczynki i chłopcy różnego wzrostu, koloru oczu i włosów jakby pochodziły od różnych rodziców, wyrywały sobie kolejne porcje ciepłego dania, kłócąc się przy tym na niemiłosiernie. 

-Ja chcę, ja chcę! Nie bierz tego! 

-To jest moje! Mówiłem ci, że to jest moje! - kłóciły się między sobą.

 Dom wciśnięty między drzewa a zarośla był prawie niewidoczny z pobliskiej piaszczystej drogi, która wychodząc poza miejscowość, ginęła gdzieś w lesie. To właśnie tutaj moja matka  pojawiła się tamtego dnia. Chodziło o bliskość lasu. Poza tym tutaj nowobogaccy z Warszawy nie nie zniszczyli jeszcze jagodnika, zbierając na grzebień. 

 Samo miejsce jako takie nie wzbudzało mojej niechęci. To nie było to. Trudno określić. Przy odrobinie wyobraźni można było się to nawet nieźle bawić. Po drugiej stronie podwórka stała stara, zapomniana chyba stodoła. Gospodarz nie uprawiał już pola od jakiegoś czasu. Przyklejony do niej  chlewik zdawał się chować za jej plecami. Próżno było szukać w nim prosiaków.

 Przyszedłem tutaj, bo coś mnie do niej ciągnęło. Ta, oczywiście podniecenie i mój ciągle sterczący ptak. Powiem szczerze, nie mogłem spać, myśląc o niej i wyobrażając ją sobie, jak wchodzi, po tej drabinie. Wyobrażałem sobie, że stoję kilka szczebli niżej, ochoczo zadzieram głowę, niby chcąc jej w czymś pomóc, a tymczasem ostentacyjnie gapię się pod jej sukienkę, nie mając przy tym żadnych wyrzutów sumienia. Czy to było moralne? Czy można było mnie osądzać za takie myśli? Wtedy jeszcze do niczego nie doszło. Wtedy oczywiście. Dorastałem, buzowały we mnie hormony niczym spieniona woda w gejzerze. Energia seksualna domagała się natychmiastowego ujścia, a ja rozpaczliwie szukałem sposobów, aby z  tym sobie z tym poradzić. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...