czwartek, 17 lutego 2022

Wyprawa.

11. Ruchał już od kilku minut.


Była odchylona do tyłu, wsparta na ramionach. Kolejny dryblas stał między jej udami i trzymając ją za łydki, zmuszał, by rozchyliła je jeszcze bardziej. Ruchał już od kilku minut.


Każdy ruch sprawiał ból, każde jego uderzenie bioder było, jak uderzenie w skałę, jak podciągnięcie się jeszcze o kilka centymetrów wyżej. Szczyt był tuż za krawędzią, musiała tylko wytrwać. Dziwiła się, że jeszcze do tej pory nie straciła przytomności. Walczyła o każdą chwilę. Przed jej oczami wirowały kolorowe kółka, słyszała jednostajny, monotonny szum. Miała wrażenie, że podnosi niewyobrażalnie wielki ciężar. Gdyby choć na chwilę odpuściła, odpłynęłaby w niebyt, nie mając szansy kontrolować tego, co z nią robili. Miała jednak świadomość, że to już koniec, że nie da rady dłużej walczyć, że przy życiu, przy świadomości trzyma ją już tylko resztka sił.

To był rzeczywiście już koniec. W pewnym momencie przestała odczuwać cokolwiek. Kiedy się ocknęła, znajdowała się na kolanach, a oni stali obok niej. Ilu ich było? Trzech może, czterech? Nie potrafiła tego określić. Stali trzepali sobie gruchy. Wszyscy byli już gotowi po wytrysku.

W pewnym momencie jeden z nich chwycił ją za głowę i rozwarł jej usta bardzo szeroko. Jego palce sprawiały jej ból. Pozostali zmusili ją, by chwyciła ich wielkie pulsujące fujary i zaczęła wykonywać posuwiste ruchy. Nie wiedziała, jak to się stało, że wszystkie fiuty skierowane były wprost na jej twarz. Czy to ona sama tak je ustaliła?

Nagle wszyscy, niemal w jednym momencie oddali strzał. Białe pociski trafiły w jej oczy, usta, nos, policzki, szyję i biust. Nie miała najmniejszych szans ich uniknąć. W jednej sekundzie jej skóra pokryła się grubą warstwą lepkiej wydzieliny. Nic już nie widziała, nic nie słyszała przestała odczuwać cokolwiek poza rozkoszą. Powietrze było tak przesycone ich zapachem, zapachem męskości, że ledwie chwytała oddech. Była kwintesencją grzechu.

Jadnak to nie był koniec. Nasienie lało się strugami, miała wrażenie, jakby weszła pod rynnę. Biała ciecz spływała po jej włosach, spadała na ramiona, płynęła po plecach, po brzuchu i bokach. Szaleństwo zdawało się nie mieć końca, a zasoby ich budyniu niewyczerpane.

Kiedy ostatnie porcje białej substancji spadły na jej ciało, rozpaczliwie próbowała zaczerpnąć powietrza. Jej usta, nos, oczy, uszy zaklejone były tą wydzieliną. Chcąc oddychać, musiała przełknąć to, co znajdowało się w jej gardle. Westchnęła głęboko i nagle nastąpiła cisza.

Nie widziała już nic. Zapadła w we wszechogarniającą, obezwładniającą próżnię, ciemność. Słyszała tylko dobiegające zewsząd głuche odgłosy, jak walenie z blachę. Nie miała pojęcia, czy wciąż znajduje się w tym samym miejscu, czy może przynieśli ją gdzieś indziej.

Po chwili zrozumiała, że głuche odgłosy są w istocie ciężkimi krokami, kogoś poruszającego się po metalowej podłodze. Po kilku sekundach rozległ się odgłos przesuwanych, blaszanych drzwi. Czyżby je zamknęli?

Jeśli tak, oznaczałoby to, że dali jej spokój. To wróżyło szanse na, chociaż odrobinę nadziei, na to, że jej przyjaciele będą mieli czas, by przyjść z pomocą. Nie miała pojęcia, ile czasu upłynęło. Nie wiedziała, nawet kiedy to wszystko zaczęło się na nowo. Siedziała na stole z szeroko rozstawionymi nogami. Była odchylona do tyłu, wsparta na ramionach. Kolejny dryblas stał między jej udami i trzymając ją za łydki, zmuszał, by rozchyliła je jeszcze bardziej. Ruchał już od kilku minut.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...