sobota, 27 kwietnia 2019

Przygód kilka ochroniarza Mirka.


110. Zastępował psa Burka.

Efektem było to, że pan ochroniarz wyleciał tego samego dnia, bez możliwości wytłumaczenia się. Było to przykre dla niego, bo do emerytury zabrakło mu już tylko kilka miesięcy. Natomiast dla tych, którzy dopiero zaczynali, miał być to sygnał, że to nie przelewki i zabawa się skończyła. Metody działania jak za najlepszej dyktatury.
Fakt faktem, że już wkrótce cała załoga została wymieniona na nową. W sumie, może to i lepiej, bo ci co przyszli, mieli już dokładnie ustawione sztywne ramy i nawet nie wyobrażali sobie, że może być inaczej. Po prostu, takie są zasady, tak się tutaj pracuje i musisz się do tego dostosować.  Zresztą, teraz przyszli młodzi ludzie, na tyle młodzi i energiczni, że potrafili to wszystko wziąć do kupy.
Osiedle, tak jak wiele innych tego typu, przypominało getto. Nawet niektórym lokatorom się to nie podobało. Przede wszystkim, dokładna i całkowita kontrola wchodzących i wychodzących oraz tych, którzy mieli coś zrobić na terenie budynku. Po drugie, brak możliwości parkowania, jeżeli nie miało się wykupionego miejsca. Wszędzie były zakazy zatrzymywania się i postoju. Przejazdy straży miejskiej i policji były na porządku dziennym. Poważne problemy zaczynały się, kiedy do kogoś przyjechała dostawa mebli.
Pamiętam, że mimo pozornego spokoju, na tym osiedlu ciągle coś się działo. Wszystko za sprawą właśnie tego zarządu, który wiercił dziury w całym i ciągle coś mu nie pasowało.
Pan Krzysztof, człowiek około trzydziestki, z pozoru do rany przyłożyć, miły, uprzejmy, uśmiechnięty, na dodatek wysportowany i zadowolony z życia. Zdawałoby się cud miód i malina, a w rzeczywistości złośliwy, nie odpuszczający innego, niż mu się wyobraża, zachowania podwładnych mu osób.
Pani Irenka: babka, która zachowywała się i mówiła, jakby była pod wpływem narkotyków. Gadała jak nakręcona i trudno było ją zatrzymać. Czepiała się takich szczegółów, że życiu byś nie domyślił, że można się tutaj jeszcze do czegoś przyjebać.
Pamiętam, że tam był pewien problem. Ludzie często zastawiali wjazd do garażu. Zastanawiali, bo nie było gdzie się zatrzymać. Tam był sklep, stomatolog, restauracja i kilka innych lokali usługowych. No i ten zarząd o to się bardzo pieklił. Nie było zmiłuj. Trzeba było tego bezwzględnie pilnować. Czasami zdarzały się przypadki ekstremalne, wręcz kuriozalne.
Któregoś razu przychodzi do mnie pani Irenka i mówi mi tak:
-Czy pan od tego nie widzi, że tam stoi samochód?! My już tam jesteśmy całe trzy minuty, a pan nie reaguje.
W tym momencie powiem szczerze, wkurwiłem się dosyć mocno. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Jak to, trzy minuty?  Szok.
Powiedzmy, że jeśli byłoby to dziesięć, czy piętnaście minut, to tak. Chociaż nawet pół godziny, czy nawet godzina nie byłaby tutaj zbytnią przesadą. Jeżeli auto stałoby tyle czasu, no to tak. To rozumiem. Powinienem był to zauważyć i odpowiednio zareagować.
Jednak auto, które już po trzech minutach kogoś razi w oczy, to przegięcie. Wymaganie do ochroniarza, aby zastępował psa Burka i leciał do każdego z zębami zaraz po tym, jak tylko jak zamknie drzwi jest niedorzecznością. Nie jesteś w stanie ogarnąć tej zabawy w pojedynkę. Mówi to moje wieloletnie doświadczenie. Co ty jesteś, kurwa, robot jakiś?





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...