niedziela, 23 grudnia 2018

Syrena.

35. Były też i tańce.

Zbliżał się koniec wakacji, tak samo jak koniec naszego pobytu na tej wyspie. W następnym tygodniu mieliśmy wracać do kraju. Zaczynał się rok szkolny i musiałem podjąć naukę w klasie maturalnej.
Tak czy owak, przed nami był ten ostatni tydzień i impreza pod chmurką. To miał być festyn urządzony przez burmistrza. Program był bardzo bogaty. Z tego też względu, mimo, iż tak naprawdę nie lubiłem głośnych, szalonych zabaw, postanowiłem na tą imprezę się jednak wybrać. Dodatkowym powodem było to, że feta była urządzona, po części, specjalnie dla nas dla nas, to znaczy dla zaprzyjaźnionych szkół z bratnich krajów. Postanowiłem się wybrać i to razem z kolegami. Co nie miało większego znaczenia, bo oni spokojnie wybraliby się beze mnie.
Wszystko wskazywało na to, że ubaw będzie na cztery fajerki. Już od rana na rynku miejskim rozpoczęto budowę dużego podestu. Miała to być scena dla zaproszonych zespołów rockowych. Byliśmy bardzo ciekawi i przyszliśmy dużo wcześniej, aby popatrzeć.
Stukanie młotków i pokrzykiwanie robotników odbijało się echem od ścian budynków. Wokół było dużo drogich samochodów, takich, jakich w Polsce trudno było uświadczyć.  Wszystko to wtedy było dla nas bardzo interesujące.
Naszą wyobraźnię pobudzał też obiecany grill i szaszłyki dla wszystkich, którzy przyjdą. Wtedy jeszcze nie bardzo wiedziałem, co to jest. Miało być też, oczywiście, piwo. Wszystko miało być za przysłowiowe kilka fenigów. Przynajmniej tak nam wtedy mówili i, powiem szczerze, że poza drobnymi wyjątkami, okazało się to prawdą.
Balanga rozpoczęła się przed zapadnięciem zmroku pokazami jazdy konnej w historycznych strojach. Było na co popatrzeć. Nagle wąskie uliczki małego miasteczka wypełniły się korowodem barwnych postaci z okresu średniowiecza. Patrzyliśmy jak jadą rycerze, księżniczki i damy dworu. Po bruku terkotały karety i powozy. W blasku zachodzącego słońca połyskiwały wypolerowane miecze i tarcze. To wszystko, nas młodych ludzi, wprawiało w rozmarzenie, a chwilami też w zdziwienie czy nawet osłupienie.
W tej chwili mamy internet i większość takich rzeczy można zobaczyć w sieci. W tamtych latach nie było jeszcze tego tak popularnego dziś medium, czego notabene nie żałuję. Wszystko było dla nas dużą rozrywką.
Kiedy przejechała kawalkada, rozpoczęły się pokazy skoków przez przeszkody. Wciśnięci między barierki staliśmy i podziwialiśmy, jak młodzi adepci miejscowej szkoły jeździeckiej, z wielkim zaangażowaniem prezentują swoje umiejętności. Od razu można było domyślić się, że nie jest to łatwa dziedzina sportu. Jeźdźcy raz po raz spadali z koni, nie robiąc sobie jednak przy tym większej krzywdy. Bruk wysypano piaskiem z plaży.
Oczywiście było piwo. Pierwsze kufle nawet za darmo. Był też obiecany grill i szaszłyki. Ogromne szaszłyki. Na początku trudno było mi się do nich przekonać, bo koledzy żartowali, że zrobione są z bezdomnych psów. Wtedy takie dowcipy były na porządku dziennym. Niby o tym wiedziałem, ale i tak nieprzyjemny odruch pozostał na pewien czas.
-Ty, Andrzej, nadal sądzisz, że to jest z psa? - odezwałem się do kolegi.
-A, gdzie tam! - roześmiał się z pełną gębą, - Takich smacznych rzeczy dawno już nie jadłem.
Rozochoceni i rozweseleni piwem oraz zabawą włączyliśmy się w rytm tego uroczego biesiadowania.
Były też i tańce, a jakże. Taka impreza nie mogłaby się odbyć bez potańcówki. Zdaje się, że zaczęło się tuż po północy.
Kiedy część oficjalna dobiegła końca, na deptak weszli młodzi ludzie z Polski i Niemiec. Było trochę Czechów i jacyś Hiszpanie. Panie, co oni zaczęli wtedy wyprawiać! Miasta mało nie roznieśli. Za niektórych to mi nawet było wstyd.

Asian Angel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...