wtorek, 25 grudnia 2018

Syrena.

37. W nieznane.

Jeszcze raz napiszę to słowo: piękna. Tak, jeżeli miałbym określić ją jednym słowem, to po prostu była piękna. Młoda, szczupła i taka dziecinnie niska. No i bardzo zgrabna.
Miała na sobie jakąś brązową sukienkę z dzianiny. Znów ta dzianina. Nie wiem skąd jej wtedy tyle na tej wyspie. Może to zbieg okoliczności, a może kobiety wtedy się tak ubierały. Śliczna skromna sukieneczka na cieniutkich jak tasiemki ramiączkach. Sukieneczka odsłaniająca jej obojczyki i górną część ciała. Tak dokładnie uwydatniająca jej zgrabne i jędrne piersi.
Patrzyła na mnie tak, jakbyśmy się znali już od zawsze. Patrzyła na mnie tak, jak byśmy się rozumieli, tak jakby bariera językowa nie istniała w ogóle. Jakby jej nigdy nie było. Patrzyła tak, jakbym należał do niej, a ona do mnie. Była taka słodka.
Odebrało mi mowę. Na chwilę straciłem orientację, gdzie się znajduję i w jakim celu się tutaj znalazłem. Muzyka, która przecież była tak głośna, jakby ucichła, a wszystko wokół przestało istnieć. Nagle na bruku miasta byliśmy tylko my dwoje. Ona i ja.
Mimowolnie, nawet tego nie chciałem i żaden sposób nie prowokowałem, zacząłem drżeć. Podnieciłem się w jednej chwili. Jednak było też coś więcej. Coś więcej niż tylko pragnienie.
Nie potrafię tego nazwać, określić. Działa na mnie w sposób szczególnie silny, instynktowny. Działała gdzieś na podświadomość, gdzieś na najgłębsze warstwy mojej osobowości, mojego jestestwa.
Wziąłem głęboki wdech. Stałem i patrzyłem. Tak, mogłem patrzeć bez obaw na jej śliczną buzię. Nie wiem dlaczego, ale już teraz byłem święcie przekonany, że to spotkanie nie skończy się tylko na patrzeniu. Czułem to pod skórą. Czułem tak bardzo mocno. Czułem igiełki wbijające się w moje ciało ze wszystkich stron.
W tym momencie na jej twarzy pojawił się delikatny (naprawdę delikatny, ledwie zauważalny) uśmiech. Gdybym nie był nią tak zafascynowany, pewnie bym go w ogóle nie zauważył.
Na chwilę ciemna grzywka przysłoniła jej oczy. Ona tymczasem, wysunęła w moją stronę swoją dłoń. Tak normalnie. Boże, jakie ona miała cieniutkie i delikatne ramiona. Znów zadrżałem.
Wzięła moją rękę tak po prostu, bez obaw, bez oporu, bez lęku, wstydu czy skrępowania. Chwyciła i pociągnęła do siebie. Przy czym cały czas na mnie patrzyła. Nawet na kilka sekund nie odwróciła ode mnie wzroku. To było takie dziwne, bo nikt wokół nie zwrócił na to wszystko większej uwagi.
Trudno jest mi teraz określić, ile to wszystko mogło trwać: minutę dwie dziesięć może piętnaście. Nie wiem. Wzięła mnie za dłoń i już wiedziałem, że mam za nią iść. Po prostu to wiedziałem.
Dalszą część tego co się działo nie bardzo pamiętam. Wszystko odbywało się jakby we śnie. Pamiętam to jak przez mgłę, jakby w zwolnionym tempie, jakbym był w innym świecie. Znów w innym świecie.
Trzymając mnie za rękę, powoli wyprowadziła z tłumu. Szliśmy bocznymi uliczkami miasta w stronę plaży. Poruszaliśmy się szybko. Mała, zwinna osoba ciągnęła mnie za sobą poprzez meandry nadmorskiej miejscowości.
Po minięciu ostatnich zabudowań i sklepów, znaleźliśmy się na brzegu. Jednak nie brnęliśmy prosto do morza, gdzie w ciągu dnia kąpali się turyści, gdzie stały budki ratowników i jeszcze krzątali się ostatni spacerowicze. Prowadziła mnie wzdłuż linii brzegowej dokładnie w kierunku miejsca ostatniego naszego spotkania. To było takie dziwne, podniecające i piękne. Szedłem za nią w nieznane. Nie powiedziała mi po co. Nie odezwała się ani słowem. Mogłem się tylko domyślać.
Ile mogło to trwać? Piętnaście minut, może trochę dłużej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...