środa, 26 maja 2021

Planeta rozkoszy.

64. Okręty.


Okręty jeden po drugim właśnie lądowały. Okrągłe okna ze wszystkich stron korony zapłonęły jaskrawym, oślepiającym światłem. Każdy z kosmolotów zatrzymał się na wprost któregoś z nich i powoli rozpływał się w czystej bieli.


Nagle zgasło światło. W całej świątyni zrobiło się tak ciemno, że nie widziałem własnych dłoni. Było też niesłychanie cicho. Kiedy zacząłem się zastanawiać czy czasem nie nastąpiła jakaś awaria, nagle zamarłem z wrażenia.

Znalazłem się w otwartym kosmosie. Tam, gdzie przed chwilą znajdowała się wnęka, otwierała się głęboka przestrzeń z setkami, tysiącami czy nawet milionami święcących różnym blaskiem mniejszych i większych gwiazd.

Odruchowo wstrzymałem oddech i wcisnąłem się w głąb fotela. Miałem nieodparte wrażenie, że ta próżnia wyssie mnie na zewnątrz. Czekałem.

W pewnym momencie ruszyłem do przodu, zupełnie tak, jakbym znajdował się na statku kosmicznym. Po kilku sekundach zrobiło mi się niedobrze, ponieważ mój układ równowagi mówił coś innego. Stałem.

Po paru chwilach dotarło do mnie, że to, co widzę jest holograficznym zapisem. Doskonale znałem tę technikę, używaliśmy jej na naszym okręcie, ale to było tak doskonałe, że dałem się nabrać.

W tym samym momencie w oddali ujrzałem jasny błysk otwierający nadprzestrzeń. W ułamku sekundy wyleciały z niego trzy małe punkciki, które błyskawicznie zaczęły rosnąć i przybierać kształty obcych fregat. Ich prędkość była tak wielka, że nim zdążyłem mrugnąć powieką, przeleciały obok mnie i zrobiły zwrot o dziewięćdziesiąt stopni. Szybko odwróciłem głowę, by śledzić je wzrokiem, kiedy tuż obok mojej twarzy przemknął jeszcze jeden. Nie chcąc dopuścić do wyimaginowanego zderzenia, wykonałem unik.

-O wielkie nieba, to lepsze niż kino! - wyrwało się z mojego gardła.

Niestety mój głos rozpłynął się, jakby go w ogóle nie było, bez najmniejszego echa.

Nagle opadłem w chmury. Nie wiedziałem, co się dzieje. Obłoki ścieliły się u moich stóp. Były gęste, szaro białe. Dwa obiekty swobodnie szybowały nad nimi. Jeden wyglądał jak zielona ryba z dużymi płetwami, a drugi ja niebieska krótka torpeda z turbiną na końcu. Zrobiły zygzak, oddalając się ode mnie, by w końcu przelecieć z drugiej strony.

Szybko obróciłem się ich śladem. Obraz wypełniał już całą salę. Oddalały się w stronę strzelistej, dziwnej budowli wystającej z obłoków. Dopiero teraz dotarło do mnie, że były więcej niż trzy. Kolejne wyleciały gdzieś zza moich pleców i poszybowały za pozostałymi.

Kiedy już zaczynałem przyzwyczajać się do sytuacji, dziwny pęd wyrwał mnie z mojego miejsca i pomknąłem za ostatnim. Zatrzymałem się przed szczytem wierzy zwieńczonej konstrukcją przypominającą zamkniętą koronę.

Okręty jeden po drugim właśnie lądowały. Okrągłe okna ze wszystkich stron korony zapłonęły jaskrawym, oślepiającym światłem. Każdy z kosmolotów zatrzymał się na wprost któregoś z nich i powoli rozpływał się w czystej bieli.

Zrobiło się tak jasno, że znów przestałem widzieć cokolwiek. Kiedy otworzyłem oczy, byłem w środku nad cokołem z wieloma trapezowatymi platformami. Pojazdy majestatycznie przysiadły i światło przygasło. Byłem nad jednym z trapezów na szczycie masztu. W jego środku znajdował się szklany cylinder o wielkości i kształcie kabiny prysznicowej. Wzmocniony był stalowym pierścieniem od góry i wąskimi, błyszczącymi kolumnami z czterech stron.

Niespodziewanie z podłogi cylindra wysunął się ciemny tłok. Z sykiem wypuszczanego powietrza jechał do góry. W tej samej chwili tuż przed moimi oczami przesunęło się coś, co przypominało igłę starego gramofonu.

Okazało się, że tłok był górną częścią przezroczystej windy, na której stała jakaś postać. Patrzyłem. To była ciemnowłosa zgrabna dziewczyna okryta jedynie granatową peleryną. Jednym ruchem zrzuciła z siebie ubranie i uniosła głowę, odważnie patrząc przed siebie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...