piątek, 26 marca 2021

Planeta rozkoszy.

3. Pijawka.


 Przyssała się do niego, jak pijawka, pochłaniała całe jego przyrodzenie. Całe. Nie pozostawiała ani centymetra wolnego miejsca. 


Na X10BA, bo tak katalogowo nazywała się nasza planeta, z powodu dużej wilgotności powietrza czuliśmy się, jak w łaźni parowej. Tam po prostu nie było czym oddychać. Kiedy ruszaliśmy w jej kierunku, otrzymaliśmy informację, że zawartość dwutlenku węgla w atmosferze jest czterokrotnie wyższa od tej na naszej rodzimej planecie, ale już po wylądowaniu i przeprowadzeniu wstępnych badań okazało się, że w niektórych rejonach Faktorii jest go znacznie więcej. Oczywiście miało to swoje przykre następstwa. 

Część załogi od samego początku skarżyła się na kaszel i duszności. Z tego też względu na każdą pieszą wędrówkę musieliśmy zabierać maski tlenowe. Wilgotna gleba sprawiała wrażenie, jakby szło się po gąbce a mroczne wnętrze lasu, u niektórych, wywoływało klaustrofobię. Szczególnie przygnębiająco na psychikę działała wszechobecna, zalegająca cisza. 

Opuściłem bazę. To była wyjątkowo gorąca i duszna noc. Popełniłem fatalny błąd. Nie mam pojęcia, dlaczego nie zabrałem ze sobą tlenu. Szedłem prosto przed siebie, tak naprawdę było mi wszystko jedno dokąd zmierzam. Wiedziałem, że mogę zabłądzić i już nigdy nie wrócić do obozu, ale w tamtej chwili w ogóle o tym nie myślałem, w jakiś przedziwny sposób nie bałem się.

Szedłem. Nie miałem żadnego celu. Po prostu szedłem. Nie potrafię powiedzieć, czy coś mną zawładnęło, czy coś mnie opętało. Szedłem, jak narkoman, jak lunatyk w półśnie, po prostu przed siebie, byle dalej, jak najdalej. I nagle… spotkałem ich wśród puszczańskiej głuszy. 

To był pusty kontener, bez okien, bez drzwi, taka blaszana puszka zagubiona w gdzieś dżungli. Nie wiem kim byli. On był jeszcze młodym chłopakiem a ona dużo starsza. Klęczała przed nim i obciągała mu laskę. Oboje byli kompletnie nadzy, oboje kompletnie zatraceni w tym, co robili. Patrzyłem. Trudno powiedzieć co to było naprawdę. Było w tym coś magicznego, coś, co przyciągało, hipnotyzowało. Może coś jeszcze więcej, ale konkretnie co, nie wiem.

Patrzyłem. Blondynka? Nie. Miała śmietankowe, lekko kręcone włosy, ale w półmroku starej jarzeniówki trudno było to ocenić. Po moich plecach przeszedł gorący dreszcz. Przyssała się do niego, jak pijawka, pochłaniała całe jego przyrodzenie. Całe. Nie pozostawiała ani centymetra wolnego miejsca. 

Patrzyłem. Nie miałem pojęcia co się dzieje. Było w tym coś magicznego, nieludzkiego, coś niesamowitego. Bzykali się. Najdziwniejsze było to, że nie mieli prawa tam być. Powiem więcej ja sam nie miałem prawa tam być. Jednak byłem tam i gapiłem się. Nie znałem ich. Skąd miałbym ich znać. Nie miałem pojęcia kim są. To była całkiem obca planeta. Obca dla nas Ziemian. Na pewno nie byli to moi ludzie. Tego byłem w stu procentach pewien. To nie była moja załoga. 

Byłem w szoku. Tak mi się przynajmniej zdawało. Próbowałem się pozbierać, ustalić, gdzie jestem i czy to, co widzę dzieje się naprawdę. Wszystko wydawało się takie realne, ale z drugiej strony wiedziałem, że to po prostu niemożliwe. 

Ależ ona to robiła! Jakby jadła, jakby wciągała spaghetti. Miała przymknięte powieki, była bez reszty zajęta tą czynnością a ja… ja byłem może nie tyle podniecony, ile zauroczony, oczarowany, bo to było, jak taniec na lodzie. 

Chwyciła go za pośladki, gładziła, przyciskała do siebie, do swoich ust, jakby czuła do niego ogromną wdzięczność, miłość, oddanie. On nawet nie jęczał, nie piszczał, a przecież powinien. Powinien doznawać już nieopisanej rozkoszy. 

W mojej głowie kołatała się jedna myśl:

-Gdzie ja jestem???





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...