sobota, 27 marca 2021

Planeta rozkoszy.

4. Bujna wyobraźnia.


Trzymała go do połowy i potrząsała głową na boki. Wśród gałęzi słychać było jakiś tajemniczy szum, szelest, jakby ciche świergotanie, a może mi się tylko zdawało, może to była tylko moja, bujna wyobraźnia?


Rozgarniał jej jasne włosy i z niezwykłą czułością przyciskał jej głowę do swojego krocza. W tej jednej chwili doznałem dziwnego, przejmującego wrażenia. Zdawało mi się, że oni nie robili tego dla samych siebie. Trudno było mi się oprzeć przeświadczeniu, że ten pokaz był dla mnie. To było przeznaczone dla moich oczu. To był pokaz specjalnie dobrany do mojej wrażliwości. Kiedy sobie to uświadomiłem od razu poczułem się lepiej. 

Wszystko odbywało się powoli, bez pośpiechu, było jakby wyreżyserowane, a jednak tak bardzo naturalne. Była namiętna, słodka i gorąca. Pochłaniała jego męskość i wypuszczała, pochłaniała i wypuszczała… i jeszcze raz pochłaniała i wypuszczała… płynnie, jak w tańcu, jak w bajce o białym rycerzu. Opadłem plecami na pień drzewa i wzdychałem, było mi tak dobrze, tak cudownie, tak wspaniale. W jakiś dziwny sposób czułem się uwodzony. 

W pewnym momencie ostatkiem sił próbowałem wyrwać się z tej katatonii. Nie wiem jak to się działo, nawet nie potrafiłem się denerwować. To były raczej rzeczowe pytania. Przez kogo jestem tak uwodzony? No cóż, dobrze wiedziałem, że w tej sytuacji nie ma to najmniejszego znaczenia. Nie było potrzeby zadawać pytań. Po co? Lepiej było stać i patrzeć. Mogłem po prostu patrzeć, patrzeć bez przerwy, zatracać się w tym patrzeniu, w tej pięknej wizji, w tej jednej, ulotnej chwili. Chociaż wiedziałem, że tak nie jest, miałem wrażenie, że jestem w raju.

Po chwili głowica jego rakiety na moment wymknęła się z jej ust. Szukała jej na ślepo, nerwowo, jak dziecko. Chwyciła, zachłannie objęła i znów wróciła do swojego tańca. Teraz jej ruchy były wolniejsze, ale głębsze. Wypuszczała go prawie całkowicie, by zaraz później jednym haustem wciągnąć do samego gardła. 

Obejmowała trzon jego męskości swoimi palcami, ściągała z niej skórę, by po kilku sekundach samymi ustami naciągnąć ją z powrotem. Nie wiedziałem, kim była. Nie wiedziałem, kim był ten chłopak. Przecież byli obcy, a jednak tak bardzo znajomi. Byłem podniecony niebotycznie. Prawie odlatywałem, odpływałem i, o dziwo, wcale nie był to orgazm. To była jakaś, wszechogarniająca niebiańska rozkosz. Coś zawładnęło moim umysłem, duszą i ciałem. Nie umiałem i nie chciałem się temu oprzeć. 

Na chwilę przerwała. Uwolniła jego grubą pytę i poprawiła włosy. Więc nie była to zjawa. Istniała naprawdę. Spojrzała na mnie. Patrzyła, tak po prostu, jakby chciała zapytać, jak mi się podoba ten pokaz, a później powróciła do przerwanej czynności. 

Boże jak ona to robiła! Obrabiała samą końcówkę, samą głowicę. Lizała ze wszystkich stron, chwytała i wypuszczała, pociągała jak cygaro i znów pochłaniała do samego końca. Co parę ruchów wyjmowała i ocierała o własny policzek. Jego pała była fioletowo bordowa. Chłopak ledwie postękiwał. 

Wsunęła dłoń pod jego jądra, uniosła je do góry i delikatnie się nimi bawiła. Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Na pewno nie w takim wydaniu, nie z takim zaangażowaniem. To było coś niesamowitego. 

Trzymała go do połowy i potrząsała głową na boki. Wśród gałęzi słychać było jakiś tajemniczy szum, szelest, jakby ciche świergotanie, a może mi się tylko zdawało, może to była tylko moja, bujna wyobraźnia?

Jeszcze raz całowała samą końcówkę, robiła to tak czule, jakby pieściła własne dziecko: powoli, bardzo delikatnie, a jednak dostatecznie mocno. Lizała od dołu samą żyłę. Kutas jej uciekał, był mokry i śliski. Goniła go w panice bojąc się, by go nie zgubić. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatnie wakacje.

165. W restauracji "Pod Słomianą Strzechą".    Kiedy tylko przekroczyłem próg tego swoistego przybytku, zorientowałem się, że zaba...